Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie daj się! Broń się! — zaszczekał zajadle, wskoczywszy do sadu.
Ale kije zrobiły swoje, zaległa cisza, przerywana bolesnem stękaniem.
Pienił się na ich bierne tchórzostwo.
— Przegryź mój łańcuch, a pokażę co potrafię!
Głupi — podjęła druga. — Na swojego gospodarza się rzucę, co? Głupi!
— Kopnęłam kiedyś gospodynię i trzy dni stałam przy pustym żłobie, trzy dni.
Z wyrozumiałą cierpliwością rozpoczął znowu swoje nawoływania.
— Nie puszczą nas — przerwała mu jedna. — Rwałam się kiedyś do buraków, nie dali, próbowałam do kapusty i już płot złamałam, kulas mi przetrącili. Nie wypuszczą nas. Psu pozwolą latać gdzie mu się podoba, bo cóż to jest — pies?…
Zadumały się nad tem, glamiąc wciąż i porykując tęsknie za pastwiskiem.
Na szczęście w oborach, gdzie stadniki, zgoła inne znalazł przyjęcie. Zrozumiano go w lot. Rozpaliły się dziko oczy, krótkie łby jęły targać łańcuchami, a chrapliwe, rwane ryki wstrząsały ścianami.
— Prowadź! Zerwij nasze łańcuchy! Dosyć mamy obór, jarzma i człowieka! Prowadź, stada pójdą za nami. A kto nam stanie na drodze, tego na rogi i pod kopyta!
Ryki grzmiały coraz potężniej, racice darły ziemię, bojowy szał migotał w ślepiach, a szorstkie ozory miłośnie polizywały Rexa.