Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pies bezpański, włóczęga, złodziej.
— Twoja wolność warta jest ogryzionego gnata.
— Podły, kąsa ręce, które mu dawały chleb.
— Chce nas wygnać z chlewów i wydać wilkom!
— Głupi, z człowiekiem chce wojować! — Pokwikiwała rozjątrzona tłuszcza, potrącając go ryjami i cisnąc się do niego coraz groźniej. Zrozumiał, że jeśli się im w czemkolwiek sprzeciwi, to stratują go i rozerwą na kłaki. Więc, zapanowawszy nad sobą, zaczął udawać sennego, kiwał głową, odganiał muchy ogonem i wreszcie rozciągnął się na ziemi jak długi.
Dały mu wreszcie spokój a ponieważ południowe słońce mocno dopiekało, rozłaziły się po brózdach i rowach, szukając chłodu dla swoich tłustych kałdunów.
— Za dużo świń na świecie! — rozmyślał, wyrwawszy się z tego towarzystwa. — I ciężko im ryje podnosić do słońca! — Stwierdzał z pewnym smutkiem, przemykając się do swej siedziby. Nie martwił się tym epizodem dopiero co przeżytym, będąc pewnym, iż większość pójdzie za nim. Bowiem idea przeniknęła już do mas i szerzyła się jak pożar. Odwieczne cierpienia uprawiły serca pod zasiew wiary i ślepego posłuszeństwa temu, który im ukazywał kraj obiecany. A do porywającej idei dołączała się i ta granitowa pewność, że życie na wolności, to nieskończone lata zapełnione jeno żarciem, mnożeniem się i wypoczynkiem. Donosili mu, że już wybuchały spory i kłótnie o to, kto i jakie pola będzie objadał. Wysłuchiwał tych relacji z wyrozumiałą pobłażliwością.
— Już się niecierpliwią, trzeba wyruszyć jaknajprędzej — rozważał.