Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

ły, niby ostre kły wymierzone ku niebu i dźwigały się olbrzymie buki, jakby kowane z zielonawego bronzu. Strumień spadał z bełkotem po kamieniach. Jakieś wielkie, czarne ptaki siedziały na skałach. Niebo wisiało wysoko i przygrzewało południowe słońce.
Psy z rozkoszą chłeptały wodę i, wytarzawszy się po trawach, legły na spoczynek.
— Wytchniemy i wracamy! — decydował Rex, nie przestając podejrzliwie węszyć.
Wszyscy posnęli, tylko jeden z owczarków, natrafiwszy na jakiś niepokojący trop, poleciał za nim, i biegając w różne strony z nosem przy ziemi, warczał trwożnie.
— Nie wilczy… nie rozumiem… strzeżcie się! Wróg w pobliżu!
Naraz głuchy, potężny ryk wstrząsnął powietrzem.
Psy zerwały się jak jeden, gotowe do walki lub ucieczki.
Niedźwiedzie przechodziły rzeczkę po wystających z wody kamieniach: przodem szedł piastun, przyciskając do piersi dwoje małych, a za nim samica.
Psy, zobaczywszy takie potwory nigdy nie widziane, cofały się bezwładnie z żałosnym skowytem. Zbijały się w kupę, szczękając kłami i dygocąc w febrze przerażenia. Rex orał ziemię pazurami, rozpatrując ze drżeniem nieznanego wroga.
Piastun, przeszedłszy strumień, oddał matce niedźwiadki, zaczęła je popychać nosem i oglądając się trwożnie, zaganiała je prędko w jakąś szczelinę skalną, zarośniętą krzakami, a sam wspiąwszy się na zadnie łapy i zaryczawszy potężnie, ruszył zwolna ku psom…