Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy wyruszamy? — zwrócił się nagle do Rexa, siedzącego na dawnem miejscu.
— Jak upał przejdzie, przed wieczorem, kiedy zabiją dzwony po kościołach.
Niemowa cofnął się na kraj boru pod olbrzymie dęby z obwisłemi nisko konarami.
— Przeczekam na drzewie — pomyślał chytrze. — Nie znajdą mnie! Mogą mnie tam na pożegnanie pocałować gdzieś! Niech mnie ściągną wilki albo psy! — podrwiwał, wybierając oczami najwyższe drzewo i naraz przysiadł ze strachu. Na gałęziach bowiem drzemały olbrzymie orły, jastrzębie, kobuzy i chmary przeróżnego ptactwa. I gdzie powiódł oczami wszędzie było toż samo. A na ziemi i w cieniach drzew leżały porozciągane wilki, psy i lisy. Spało wszystko snem czatującym, w jakim się czuje i wie, co się dokoła dzieje — w gotowości do napadu i do ucieczki.
Chłopak, uspokoiwszy się, zaczął przedrzeźniać głosy różnych ptaków. Odezwały się gdzieś z niedalekich błot dzikie gąsiory, odkrakały mu ostrożnie wrony, nawet złudzony jastrząb zakwilił porozumiewawczo, ale puhacz, poznawszy się na podstępie i zły, że mu przerwano drzemkę, zahuczał groźnie z jakiejś dziupli.
— Kulas, uprzątnij to ludzkie ścierwo! Może zwieść całą puszczę.
Wilk podsunął się niedosłyszalnie, lecz chłopak, poczuwszy na karku jego gorący oddech, odwrócił się gwałtownie i skrzesał mu ognia przed ślepiami.
— Bliżej, kumie kuternogo! Bliżej! Umaluję ci pysk ogniem to się bardziej podobasz swojej suce! — szydził i zapaliwszy suchych liści, rzucił niemi na wilka.