Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałeś za co! Mogli się obronić! Nie patrz we mnie! — sprężył się już do skoku.
— Takiś sam wściekły bydlak, jak i Kulas! — wybuchnął chłopak i uciekł do izby pod pierzynę, gdzie go Kruczek probował uspokoić przyjacielskiem lizaniem, ale, kopnięty, wyleciał na ziemię, a Niemowa, zagrzebawszy się w barłogu, wybuchnął spazmatycznym płaczem. Płakał nad ludźmi. Obudziła się w nim dusza i człowiecze nieszczęścia zatargały sercem. A chociaż znaczył pomiędzy nimi mniej, niźli jego przyjaciel Kruczek, poczuł w swoich katach rodzonych braci. Bowiem dotychczas nie przyznawał się do żadnej z nimi wspólności. Spłodził go jakiś pijany przypadek, nikczemność podrzuciła pod dworską kuchnię a wyniańczyła nędza, poniewierka i wzgarda.
Każdy kopał i krzywdził to pokraczne, obmierzle brzydkie stworzenie: z gęby był podobny do buldoga, nogi miał koślawe, rudą szerść na głowie wzdętej niby bania, ręce do ziemi jak małpa, żabi skrzek zamiast głosu, a tylko zastanawiającej piękności oczy błękitne, promienne i mądre. Zepchnięty na samo dno, pomiędzy podwórzowe zwierzęta, zżył się i pobratał z niemi, jak z rodzonemi. Chętnie dawały mu przewodzić, uznając jego wyższość nad sobą. I dopiero w czasie tej wędrówki z niemi zaczynał się czuć obcym a nawet wrogim. Nawet na Rexa spoglądał innemi zgoła już oczami, bo z wysokości człowieczych rozważań. I zaświtała w nim myśl ucieczki.
— Zrozum, że ludzie nam przeszkadzają, — Rex wsunął łeb do izby. — Więc musimy ich tępić.