Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Giną marnie, a tam jesień i tyle roboty w polach. Milsza im przecież będzie robota, pełny brzuch i dach nade łbem, niźli zdychanie z głodu — zwierzał się przed „zaczarowaną księżniczką“. — Jeszcze mnie zaprosi na pokoje, jak jej tyle bydła przyprowadzę! — rozmarzał się z dziwnie słodką tęsknotą o swojej dawnej dziedziczce.
A kiedy wydostali się znowu w kraj spokojny, chociaż równie jałowy i pustynny, stada rozłożyły się na parodniowy odpoczynek i Niemowa jął się wałęsać po obozowiskach. Nastawiał pilnie uszu na wszystkie głosy wyrzekań, jakich podnosiło się coraz więcej. Wdawał się w długie gawędy i skarżąc się wraz z niemi, płacząc nad wspólną niedolą, posiewał myśli o powrocie do ludzi. Przyjmowali je czasami z gniewem i pomrukiem, niekiedy z osłupieniem, a najczęściej z długiem, żałosnem wzdychaniem. Cóż ich czekało dalej? Nędza, głody i śmierć. Przecież już wyglądali na szkielety obciągnięte podartemi, obwisłemi skórami! Ledwie się trzymali na nogach. Śmiertelne wyczerpanie i apatja rzucały całe tysiące na ziemię, że woleli zdychać z głodu niźli znowu trudzić się poszukiwaniem nędznego pożywienia. Przeciągłe jęki konających słychać było we wszystkie te dnie i noce. Gromady zmniejszały się z przerażającą szybkością. Wyzdychała wszystka młodzież. Wilki mogłyby powiedzieć czemu tak prędko wyginęły owce. I świń pozostało niewiele. A co zginęło kopyt i rogów, tegoby nie obliczył i ubywało ich coraz więcej w miarę, jak gasły w nich nadzieje. Prawie codziennie, gdy słońce wynosiło się z poza śnieżnych szczytów ogromne, promieniejące, rwał się i bił w niebo ryk.