omarznięte brzegi rzeki. I chociaż przemarznięty, wynędzniały i ledwie już wlokący nogi, wędrował niczem niezmożony i wciąż wymyślane jakieś słowa szeptał do ucha księżniczki.
— Nie bój się, przecież natrafię i odczaruję cię! — mamrotał. — Ożyjesz, zjawi się koń czarny jak kruk i pojedziemy! Loboga, żeby jeno prędzej! — Wzdychał rozpaczliwie, dnie bowiem przychodziły zimne, targane wichurami, smutne, że nieraz krył się po ciemnych jamach, żeby je przeczekać. Cóż kiedy noce następowały jeszcze gorsze — ciemne, lodowate, burzliwe i pełne jęków i ryków jakby całych stad szalejących w ciemnościach. Włosy mu powstawały na głowie i nie sypiał ze strachów i zimna, lecz o świtaniach, kiedy się nieco uspokoiło, przezwyciężając głód, zimno i znużenie, szedł znowu z tą niezamarłą jeszcze nadzieją, że może dzisiaj, może już za chwilę dojrzy gdzieś dymy ludzkich siedzib, a choćby tylko bory, któreby dały mu schronienie. Napróżno jednak, jak mógł dosięgnąć oczami, rozciągała się nieprzejrzana, straszliwa pustka; step poznaczony plamami krzaków i przerżnięty pasmem krętej rzeki płynącej — zdawało się, aż w to sine niebo, leżące na skrajach horyzontu zielonawemi zwałami chmur, jakby potrzaskanemi bryłami lodów. Groza tych pustych obszarów, śmiertelnego milczenia i samotności chwyciła go nagle za gardło takim strachem, że załamał się w sobie niby nędzne źdźbło i, ryknąwszy rozpaczliwym płaczem, zaskowyczał błagalnie:
— Ratuj Jezusieczku! A to ci już wystrugam całą mękę, a to ci śpiewającego kosa w klatce zawie-
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.