Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Już gwiazdy zaglądały mu w pobielałą twarz i zaskrzyły się w oszroniałych włosach, kiedy huk pękających ze straszliwego mrozu lodów wyrwał go na chwilę z tej błogiej topieli. I, dojrzawszy cienie snujące się w nadbrzeżnych zaroślach, rozdmuchał ognisko i, wyniósłszy księżniczkę, usadził ją obok siebie. Zapatrzył się w nią z natężeniem.
Siedziała uśmiechnięta, różowa od brzasków, cudna i patrząca nieodgadnionemi oczyma. Rzucał na ogień całe naręcza szuwarów i gałęzi, że płomienie z wesołym trzaskiem i szumem strzelały coraz wyżej, a jemu robiło się cieplej, jaśniej i radośniej. Naraz zaświeciły mu oczy, twarz zapałała i gwałtownie załomotało serce, — znalazł wreszcie to słowo!
— Zaraz ci powiem! — zamamrotał. — Wymówię i wszystko się odmieni — potoczył zwycięskiemi oczami. — Samo mi przyszło do głowy! Co mi teraz wilki, mrozy i biedy! Jezu, zaraz, tak mnie roztrzęsło, zaraz. Wreszcie, szepnąwszy jej coś do ucha, odskoczył wtył przerażony.
— Jezus! Marja! Jezus! Marja! — powtarzał, żegnając się instynktownym odruchem.
Rosła w jego oczach i stanęła przed nim w złotej koronie i w płaszczu czerwonym, a za nią wrony ogier bił kopytami, dzwoniąc złotem wędzidłem i strzemionami.
Serce mu zamarło w podziwie cudu, w uniesieniu i w jakiejś świętej zgrozie.
Przemówiła tym samym głosem muzyki, którego nigdy nie mógł zrozumieć.
— Na koń, królewiczu! Na koń! — Każde słowo zagrało mu w duszy jak dzwon na Zmartwychwstanie.