Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może się gdzieś w tych niebieskich polach zabłąkało!
— A bo to raz się zdarza, że gospodarz zaśpi… Szczekało się pod drzwiami, aż się przebudził.
— Wracało się z nocnej stróży prosto pod komin. Ziemniaki parkotały w garnku, słonina skwierczała, ogień dogrzewał, a na dworze mróz i śnieg! Raje to były! Raje. — Wspominali cichutko. Przerwał im te wspominania grzmiący głos Reksa.
— Na wschód! Ruszać! — leciał rozkaz nad tysiącznemi rzeszami, póki nie spłynął aż na krańce obozowiska. Stada podnosiły się leniwie; ociężałe były, przemarznięte i wygłodzone. Posłuszne z biernego przyzwyczajenia, ruszyły w dosyć karnym ordynku naprzełaj przemglonych pustek. Wilcze wycia i kły przynaglały do pośpiechu.
— Gdzie słońce? Gdzie dzień? Gdzie? — szemrały smutne lamentacje.
Żórawie nie zaśpiewały im swojej codziennej pieśni porannej.
Wlekli się ze spuszczonemi łbami, przystając z lada powodów i obgryzając gorzkie liście jakichś krzewów. Grube szrony trzeszczały pod nogami, zaś tu i owdzie zarywali się na cienkich skorupach lodowych, raniących nogi jakby nożami. A przytem ciągnęli zupełnie poomacku, w nieprzejrzanych na krok szarościach, bijąc się co chwila i potykając o jakieś kamienie, o jakieś drzewa i o siebie samych, że raz po raz wybuchały złorzeczenia i bijatyki.
— Kulasy połamiemy! Gdzie nas pędzą? A zawsze było tak równo na polach! — Pojękiwali.