Dnie niby szaro-błękitnawe koła potoczyły się równo, cicho, monotonnie i tak podobne jeden do drugiego, że już niewiadomo było żali dzisiaj nie jest jutrem lub nie staje się znów wczoraj. Przelewały się zwolna i leniwie jakby głębokie, nieprzejrzane wody, płynące wszystką szerokością świata. Podnosiły się o świtaniach blade, bez zórz, szare i jakby wieczne, niestrudzone pielgrzymy ruszały w drogę bez końca; wymijały posępne południa, snuły się wskroś żałobnych zmierzchów i kładły się na ciężki sen w czarne noce — w noce bez gwiazd i księżyca, jakoby w trumny wiecznego milczenia. I tak było co rano, ciągle i zawsze.
I tak co rano toż samo niebo rozpinało nad światem swoje zgrzebne szare przędziwa.
I tak co rano toż samo zgaszone, umarłe światło zasypywało oczy niby miałkim, przenikającym nawskroś, piachem.
I tak co rano budziła się w sercach taż sama bolesna, niepojęta tęsknota i jakby biczami popędzała dalej, wciąż dalej.