Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

dół niezgłębiony i, jak tamte, przeklęte lasy, zasypywały go próchnem unicestwienia. Wszystko im poświęcił, a teraz co? Podwoił siły, chwilami padał, ledwie już dysząc, ale zrywał się i ostatkami sił i przytomności walczył dalej z powszechną głupotą, uporem i tchórzostwem. Stawał przecież o ich własne dobro.
— Gubicie siebie! Gubicie przyszłe pokolenia! Zmarniejecie w tych pustyniach, zeżre was głód, rozszarpią dzikie zwierzęta, zabije słońce. Jeszcze trochę odwagi, bracia, trochę cierpliwości, trochę wiary. Tyleśmy wycierpieli, tak blisko mamy już do szczęśliwego końca i wolicie tutaj marnie zginąć! — Zbrakło mu głosu, ochrypł.
Jakiś płowy buhaj, o potężnym łbie i krótkich rogach wysunął się z ciżby.
— Milcz, tyranie — ryknął, aż zadygotały liście palm. — Skomlisz, jak wystraszony szczeniak, ale nikt ci już nie uwierzy. Nie pójdziemy z tobą. Nie chcemy wyginąć do ostatniego. Leć sam za żórawianym klangorem, goń sam te ideały i sam sobie szukaj wiatrów po świecie. Wymordowałeś nas nikczemnemi obiecankami. Czas skończyć z szaleństwem i oddać wodze rozsądkowi. Od prawieków rządzili nami ludzie i od prawieków dbali o nas. Zrobiłeś z nas zdziczałych, bezdomnych włóczęgów. Nieszczęsni, daliśmy się na lep twojej wolności. Dla niej kazałeś nam porzucić pewny byt i ojczyznę. Styranizowałeś nas głupiemi majakami. Bo to nieprawda, że tam za górami leży ta twoja obiecana ziemia wolności i szczęścia, nieprawda. Nigdzie jej niema, gdzie niema ludzi, gdzie niema obór, gdzie niema obsianych pól i go-