Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/024

Ta strona została skorygowana.

Orłowski klął coraz ciszej, a wypiwszy kawę, rzekł:
— Bóg zapłać!... Przysięgam Bogu, pani jedna mnie rozumiesz... dobra z pani kobieta...
— Panie naczelniku, gdybym tylko mogła okazać, co czuję, co... — jąkała się, spuszczając oczy.
Orłowski uścisnął jej rękę i wyszedł do swojego pokoju na drzemkę.
Kręska rozkazała sprzątać ze stołu — i później, kiedy została sama, wzięła jakąś robótkę i usiadła przy oknie, wychodzącem na peron; spoglądała czasami na lasy, na linię, ale pusto i cicho było wszędzie. Wstała, bo nie mogła usiedzieć i zaczęła chodzić naokoło stołu, cichym, kocim ruchem, kołowała, uśmiechając się do myśli swojej:
— Będę go miała... będę!... Nareszcie człowiek odpocznie należycie!... Skończy się ze wszystkiem!... — myślała i widziała się już naczelnikową.
Widziała się już panią... Zrzucała z ogromną ulgą tę maskę dobroduszności, pokory, uniżenia i oszczędności, którą musiała nosić wobec wszystkich. Obiecywała sobie powetować wszystko... co wycierpiała.
Był to jedyny cel, do którego wytrwale dążyła od lat dwóch.
Tu znowu przychodziły jej na pamięć obrazy przeszłości: całe lata włóczęgi z teatrem prowincyonalnym...
Rzuciła teatr, bo złapała młodego chłopaka, który się ożenił z nią. Żyła z nim całe dwa lata... dwa lata, które wspominała z goryczą. Mąż był zazdrosny do szaleństwa i bijał ją czasami, gdy niedość mocno trzymała swój temperament na wodzy.