Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/056

Ta strona została skorygowana.

Kręska zaczęła się rozwodzić nad osamotnieniem jego.
— Suka!... — mruknął, spluwając pogardliwie. — Pani możesz sobie jeszcze dzisiaj odjechać. Zapłacę, co się należy i precz mi z domu, bo, przysięgam Bogu, że przez robotników wyrzucić każę!... Jak sam to sam... bez opiekunek!... Suka!... przysięgam Bogu!...
Rozbił szklankę o stół i wyszedł.


II.


Ogródek teatralny się budził.
Kurtyna ze skrzypem poszła w górę i ukazał się rozczochrany chłopak, bosy i w koszuli, i wziął się do zamiatania przybytku sztuki. Kurz tumanami płynął na ogródek, osiadał na czerwonem suknie krzeseł i na rzadkich liściach kilku suchotniczych kasztanów.
Garsoni i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnem namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety à la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli, wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów.
Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły