Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/065

Ta strona została skorygowana.

dzie z niczem, więc z odwagą i prośbą ogromną w głosie zaczęła mówić z pośpiechem:
— Panie dyrektorze!... Umyślnie przyjechałam do pańskiego towarzystwa. Tak kocham teatr, że żyć bez niego nie potrafię!... Nie odmawiaj mi pan! Nikogo tutaj w Warszawie nie mam. Zgłosiłam się do pana, bo czytałam o nim tak wiele w pismach. Czuję, że mogłabym grać... Umiem na pamięć tyle ról!... Zobaczy pan, abym tylko zagrać mogła... zobaczy pan!...
Cabiński milczał.
— To może jutro przyjść?... parę dni mogę poczekać... — dodała jeszcze, widząc, że nie odpowiada, a przypatruje się jej tylko z uwagą.
Mówiła krótko, urywanie, głos drżał prośbą i temperamentem, modulował się z łatwością i miał tyle oryginalności w dźwięku, tyle ciepła, że Cabiński słuchał jej z przyjemnością.
— Teraz nie mam czasu, ale po próbie rozmówimy się lepiej — odpowiedział.
Chciała mu uścisnąć rękę i podziękować za obietnicę, ale zabrakło jej do tego odwagi, gdyż patrzyło na nią w tej chwili coraz więcej osób.
— Hej, Cabiński!
— Człowieku!
— Dyrektorze! cóż-to?... randka?... w biały dzień, w oczach wszystkich, zaledwie o trzy piętra od Pepy?...
Wołano do niego z krzeseł kiedy się rozstał z Janką.
— Jaka tam randka!...
— Któż to taki?...