mali, że każdego występu boję się, jak ognia!... — deklamowała przed mecenasem dyrektorowa.
— Dyrektorowo, proszę na słóweczko — zawołała Majkowska.
— Widzi mecenas, nawet o sztuce niema czasu pomówić! — westchnęła ciężko i poszła.
— Stary koczkodan!
— Wieczna krowienta!... zdaje się jej, że jest artystką!
— Wyła tak wczoraj na scenie, że... jak Boga kocham, można się było wściec!
— Rzucała się po scenie, jak w wielkiej chorobie!
— Cicho!... bo to według niej jest realizm!...
— Już mógłby Caban, bez szkody dla siebie i dla teatru, puścić ją na trawę...
— Tyle dzieci!...
— Myślisz, że ona się niemi zajmuje?... a jakże!... Dyrektor i niania.
Takie zdania i uwagi krzyżowały się po odejściu dyrektorowej z Majkowską.
Komedya uniesień, zachwytów, życzliwości trwała tylko chwilę.
Pod werandą Majkowska kończyła rozmowę.
— Daje mi dyrektorowa słowo?
— Dobrze, zrobi się zaraz.
— Musi tak być. Nicoleta zrobiła się po prostu niemożliwą w towarzystwie. Ośmiela się już krytykować grę pani!... Wczoraj słyszałam, jak wygadywała przed redaktorem — mówiła Majkowska.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/069
Ta strona została skorygowana.