Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/090

Ta strona została skorygowana.

To, co ją spotkało, było tak brutalne, tak podłe, że wstyd zalewał jej oczy łzami gorzkiego upokorzenia. Odchodziła od przytomności prawie, że to ją mogło coś podobnego spotkać!...
Były mgnienia, w których zrywała się, jakby chciała uciec z tych murów, z pośród tych ludzi, ale opadała natychmiast z jękiem, bo przypominała sobie, że jest bezdomną.
— Gdzie?... i po co?... Zostanę!... zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść potrzeba, ale dojdę tam, gdzie chcę... muszę!... — mówiła sobie z mocą — muszę!...
I zacinała się w zdeterminowanym uporze. Zbierała w sobie wszystkie siły do walki jakiejś z życiem, z niepowodzeniem, z przeszkodami, ze światem całym, złym i wrogim i przez chwilę widziała się na jakimś zawrotnym szczycie, gdzie była sława i upojenie zwycięstwem, ale nie uczuła się tem szczęśliwą, nie!... bo majaczył wyżej jakiś szczyt inny, potężniejszy, ku któremu pięli się ludzie.
— Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru!... — powiedziała do siebie, wchodząc za kulisy.
Sowińska przybiegła do niej, patrzyła jej w oczy długo i nieznacznie chciała wybadywać, ale Janka powiedziała jej wręcz pogardliwie.
— Dziękuję pani za radę i za... pozostawienie mnie samej z bydlęciem!...
— Śpieszyło mi się... nie zjadł pani... to dobry człowiek...
— To niechże pani córkę swoją zostawi temu dobremu człowiekowi!... powiedziała szorstko.