Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/096

Ta strona została skorygowana.

entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.
Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas“ z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód... Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.
Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.
Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.
Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie... Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.
Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.