kiewicza, do ojca, do znajomych z okolicy, do przełożonej pensyi, do profesorów z gimnazyum, do telegrafisty z Bukowca.
Na razie wydało się jej to wprost niemożebnem.
Jakto?... wiedziała przecież, co ma myśleć o tamtych; poklasyfikowała ich dawno: na kretynów, głupców, płaskich, gęsi, pijaków, plotkarki, kwoki gospodarskie; na dusze małe i płytkie, na bandę zwykłych zjadaczy chleba, tonących w płytkiem bagnisku spraw odżywiania się i wegetacyi.
I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? — pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa...
Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.
— Pani! — powiedział ktoś obok niej.
Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.
— Na chwileczkę tylko... — powiedział.
Usunęła się trochę.
Popatrzył na ogródek i odstąpił.
— Przepraszam... bardzo przepraszam...
— O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć...
— Niezbyt zajmujący widok, co?... Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!... Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?... O nie!... przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas...
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/098
Ta strona została skorygowana.