Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.
Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.
Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.
— Na scenę!... Zaraz pani wchodzisz!... wejść — wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:
— Wejść!
Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia...
— Wejść! — rozległo się niby trzaśnięcie z bata.
Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.
Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta fala