Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

— Może jaki parch na niem styrgnął!... — mawiała.
Pasyami także lubiła kury. Żeby się na nią nie wiem jak gniewano, umiała zawsze na wiosnę wystarać się o jajka i o kwokę; nasadzała ją choćby w nogach swojego łóżka, a gdy się kurczęta wylęgły, chodziła około nich troskliwiej, niż około dzieci. Za nic w świecie nie pozwoliła zabić tych kurcząt...
Było to dla niej coroczne uroczyste święto, kiedy już kurczęta wyrośnięte były odpowiednio, wybierała z nich jakie trzy kokoszki i koguta na wychowanie, a resztę wsadzała w koszyk i niosła na targ.
I czy to było w Płocku, Lublinie, albo Kaliszu, szła pomiędzy kobiety wiejskie, siadała razem z niemi i sprzedawała kurczęta.
Trzeba wtedy było widzieć jej twarz rozpromienioną, dumną — gospodarską, lub słyszeć jej dyszkancik poważnie brzmiący, jakim zachęcała do kupna i rozmawiała z sąsiadkami!... Nic, tylko gospodyni na jakiej włóce ziemi.
Towarzystwo chodziło wtedy in gremio oglądać ją.
Żadne drwiny, ani tłómaczenia, nie potrafiły wykorzenić tej oddziedziczonej po matce skłonności.
Nie mogła się pozbyć zwyczaju całowania wszystkich kobiet w ręce i ukłonów do ziemi — robiła to bezwiednie, siłą przyzwyczajenia, choć Cabińska ciągle ją upominała.
Sprawiała dziwne wrażenie ta chłopka, prosta, szczera i jasna, jak dzień letni na wsi, w tym świecie szminki i kłamstwa.
Prędko wróciła z suknią i dziećmi.