ciągnęła z jakiejś paki jeszcze nieźle zachowany kostyum i dała go Jance.
— Widzi pani, my dajemy kostyumy, ale że wszystkie wolą mieć swoje własne, bo nasze nie mogą być przecież tak wykwintne, więc te leżą... pożyczę pani tymczasem.
— Będę i ja mieć swoje własne.
— Tak jest najlepiej, bo niezbyt przyjemnie grać w kostyumie, używanym już przez drugich.
Pożegnały się bardzo serdecznie i niania zaniosła za Janką kostyum do hotelu.
Janka przyprowadzając do stanu używalności mocno przygnieciony kostyum, myślała o Cabińskiej.
Czuła w sobie jeszcze jakąś miękkość współczucia dla tej nieszczęśliwej i bezwiedny, artystyczny podziw dla formy, w jakiej się wypowiedziała.
Tak się paliła gorączką dzisiejszego występu, że pusto jeszcze było za kulisami, gdy przyszła do teatru.
Chórzystki schodziły się wolno i jeszcze wolniej się ubierały. Rozmowy, śmiechy, ciche szepty toczyły się jak zwykle, ale Janka nie słyszała nic, zajęta ogromnie ubieraniem się.
Zaczęły jej pomagać wszystkie, wśród śmiechów, z jej niezaradności i z tego, że nie miała nawet pudru i różu.
— Jakto, nigdy się pani nie pudrowała? — pytały.
— Nie... a po co?... odpowiedziała po prostu.
— Trzeba jej zrobić twarz, bo jest za blada — powiedziała któraś.
Wzięły ją w swoje obroty.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/144
Ta strona została skorygowana.