Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

kotlet, że leżałem po nim w łóżku przez tydzień i wiłem się, jak piskorz z bólu...
Usunęli się trochę w głąb, w sam koniec bufetu pod okno i rozmawiali ciągle. Jeden narzekał i skarżył się, drugi ciągle się śmiał, ale wkrótce nie było już nic słychać, tylko gorączkowy szept Razowca, albo wesoły głos Glasa, rzucający co chwila:
— Pij-no do mnie koniak!
Topolski stał z Piesiem we drzwiach salonu. Pieś smutną i ładną twarz pochylił do niego, gryzł wolno butersznyt i ciągle obcierał usta kolorowym fularem. Jego wielkie, turkusowe oczy błądziły niespokojnie po nieruchomej, kańciastej twarzy Topolskiego, obojętnie zamkniętej na wszystko.
— Sztuka dla sztuki!... Nie mów tak, to nieprawda... taka nie ma racyi bytu na scenie. To jakbyś chciał sztukę sprowadzić do nędznej zabawki dla kilku niedołęgów, którymby taki sos mdły smakował; to jakbyś nie brał do tej sztuki impulsów z życia, chciał się z niego wyodrębnić, wyszedł z siebie — człowieka, członka jakiejś rasy i jakiejś społeczności.
— Nic mnie to nie obchodzi. Sztuka nie jest odbiciem łajdactw tej jakiejś rasy i tej jakiejś społeczności; nie jest trąbą, przez którą mogą krzyczeć rozmaite bałwany, że jest ciepło, albo mokro, że im się jeść chce, albo potańcować...
— A czemże jest człowieku, czemże?... — szeptał gorączkowo.
— Jest światem osobnym i samym w sobie, poza wszystkiem leżącym i tylko dla niewielu.