Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— To ci sami, ci sami! — szeptała, przypatrując się towarzystwu ostrym wzrokiem poznawania. — Czyżby Szekspir drwił świadomie ze wszystkich i mówił przez usiłowania tych grubych i prostych natur, że wszyscy tak wyglądają i wszyscy są takimi tylko wobec prawdziwego artyzmu... Wszystko to miałoby być tylko nieudolną chęcią, bezwiednem dążeniem ślepców do słońca! — myślała z pewną goryczą i znowu patrzyła; chciała nieomal zobaczyć choćby tylko końce skrzydeł u jakich ramion, choćby bardzo słabe odbicie czegoś nieskończonego w oczach którejkolwiek z osób; ale widziała tylko tłum, który zdawał się mówić:
— Ja jestem mur! Ja jestem księżyc! Ja jestem Pryam! Ja jestem lew!... Nie bójcie się, my jesteśmy poczciwymi ludźmi, którym Bóg wie, po co kazano grać komedyę! Cicho! ja, jako lew zaryczę zaraz!...
Tak, oni byli krawcami, szewcami, tapicerami, kelnerkami, szwaczkami, żonami, które uciekły od mężów i którym coś, jakiś fatalizm, kazał udawać komedye...
Tak, były to mózgi ciasne, indywidualności przeciętne serca małe — tłum czarny; ale w tym tłumie, zbieranym ze wszystkich grzęd życia, było tyle miłości i zapału do sztuki i teatru, tak ukochali oni tę chimerę, że rzucali warsztaty, sklepy, względny dobrobyt, mężów i dzieci, dobre imię, świat w którym wzrośli i, nie dbając o nic, szli za tryumfalnym rydwanem Melpomeny.
Nie rozumowali tak, jak Topolscy i Piesiowie, co to jest sztuka?... ale dawali tej sztuce życie swoje, poświęcali jej swoje mózgi i serca, byli jej niewolnikami