Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— Patrz pani, to mój syn... a to...relikwie moje!... dodała, wskazując ze łzami w oczach na porozkładane przedmioty.
— Artysta? — zapytała Janka z jakimś bezwiednym szacunkiem.
— Artysta!... Przecie, że nie taka małpa, jak ci u Cabińskiego. Jak on grał, pani moja, jak grał!... klękajcie!... Gazety pisały o nim. Był w Płocku i pojechałam do niego. Bo jak grał „Zbójców“, teatr się aż trząsł od braw i od krzyków... Ja sobie siedziałam za kulisami i jak usłyszałam jego głos, jak go później zobaczyłam, to jak mnie zaczęło coś trząść, łamać, rzucać mną, niby w chorobie, to myślałam, że już umrę z radości... A on grał!... widzę go takim w ciągle... widzę... o!...
Porwała się z ziemi, stanęła zapatrzona we wspomnienie, a łzy wolno spływały po jej twarzy żółtej i pomarszczonej.
— A jak sobie pomyślałam, że to mój syn, dziecko moje, to mi się ćmiło w oczach, a w dołku to mnie tak coś ściskało, ściskało... a każda kosteczka trzęsła się we mnie z radości... i rosłam z pychy, rosłam...
Janka słuchała jej ze współczuciem.
— Byłam mu taką matką, że wnętrzności dałabym wypruć sobie dla niego!... Artysta był, artysta! grosza nigdy nie miał, bieda go nieraz żarła, jak pies, alem ją odganiała, jakem tylko mogła. Służyłam prawie, żyłam herbatą i chlebem, aby coś oszczędzić dla niego. Dawałam krew, ale dziecku najdroższemu, to choćby i zdechnąć, niech tam, aby tylko ono żyło... Matką mu byłam rodzoną, niczem więcej.
Umilkła, nie obcierając nawet łez, co płynęły cicho