Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

samem, że mógł ją uważać za podobną do wszystkich kobiet w teatrze.
— Cóż to jest miłość?... — snuła dalej bezwiednie pierwszy temat i patrzyła na koleżanki, ubierające się szybko, żeby jeszcze prędzej biedz na schadzki; słuchała śmiechów i szeptów, sporów, których ustawicznym tematem byli tylko mężczyźni i miłość. Uśmiechała się ironicznie z tego, ale w głębi nękało ją jedno zapytanie i jakaś pustka, jakiś brak czegoś w sobie i wszystko to denerwowało ją.
Przyszła do domu i zaraz udała się na spoczynek, ale nie usnęła, tylko słuchała szelestów, niewyraźnie napływających z ulicy. Godziny szły wolno, a ten niepokój, to przeczuwanie czegoś rosło w niej ustawicznie.
— Coś mnie spotka! — szeptała, przechodząc w słuch prawie.
Słyszała wolny odgłos kroków jakiegoś przechodnia na ulicy, później stuk kija nocnego stróża.
Zadzwonił ktoś do bramy.
— Kto to?!... — zapytała się prawie głośno, unosząc głowę, jakby chcąc ujrzeć poprzez mury, ale natychmiast zapomniała zupełnie o wszystkiem, bo tylko miała jedną myśl w mózgu:
— Co mnie spotka?...
Leżała cicho i nieruchomemi, przymkniętemi źrenicami patrzyła w jakąś przestrzeń bez końca...
Drgnęła gwałtownie i jeszcze głębiej wcisnąła się w poduszki; patrzyła wytężonemi oczyma duszy w jakieś cienie, co się rysować zaczęły przed nią. Zadrżała znowu,