Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Więc?... — zapytał wstając, bo go dusił spazm jakiegoś gniewu.
Dzwonek w przedpokoju zadźwięczał ostro, szarpnięty snać gwałtownie.
— Nie wrócę nigdy.
— Panno Janino!... niech-że się pani zlituje...
— Nie rozumiem tego słowa — odpowiedziała z naciskiem — i mówię: nigdy! chyba... po śmierci.
— Niech pani tak nie mówi, bo są chwile takie...
Nie dokończył, gdyż nagle drzwi otworzyły się szeroko i wpadła przez nie Mimi z Wawrzeckim.
— No, jazda! Niech się pani zabiera, bo zaraz jedziemy! a, przepraszam! nie zauważyłam... — zawołała Mimi, ciekawie przypatrując się Grzesikiewiczowi, który wziął kapelusz, skłonił się automatycznie i nie patrząc na nikogo, szepnął pogardliwym tonem:
— Żegnam panią!
I wyszedł.
Janka porwała się, jakby chcąc go zatrzymać, ale Kotlicki z Topolskim wchodzili do pokoju i witali ją wesoło. Ktoś trzeci szedł za nimi.
— Cóż to za szeroki pan?... Niech zdechnę, ale pierwszy raz widzę taką masę mięsa w surducie! — wołał ten trzeci.
— Głogowski! Za tydzień gramy jego sztukę, a za miesiąc... sława europejska! — przedstawiał Wawrzecki.
— A za trzy... będę głośny na Marsie z przyległościami!... Jak blaga, to niechże już będzie tęga.
Janka witała się i odpowiadała półgłosem Mimi, ciekawie wypytującej się o Grzesikiewicza: