Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/241

Ta strona została przepisana.

— Jest mi pani winną odpowiedź — powiedział po chwili, przybierając czuły wyraz twarzy.
— Odpowiedziałam panu wczoraj, a dzisiaj pan mi jest winien wyjaśnienie — mówiła twardo, bo teraz, po tej niedawnej rozmowie z Grzesikiewiczem, po tylu wzruszeniach, uczuła do niego jakąś nienawiść fizyczną po prostu; wydał jej się wstrętnym i bezczelnym.
— Wyjaśnienie?... Czy można czemś objaśnić miłość, analizować uczucie?... — zaczął mówić, niespokojnie zagryzając wązkie usta. Nie podobał mu się ton jej głosu.
— Bądźmy szczerzy, bo to, co pan powiedział... — zawołała porywczo.
— ...Jest właśnie szczerością.
— Nie, jest tylko komedyą! — rzuciła ostro i miała ochotę uderzyć go w twarz.
— Obraża mnie pani... Można wierzyć, nie podzielając nawet czyjegoś uczucia — mówił ciszej, ażeby idący za nimi nie usłyszeli.
— Proszę pana! Powiem panu, że ta komedya nie tylko mnie nudzi, ale i gniewać zaczyna. Jestem jeszcze za mało aktorką-histeryczką, a za dużo zwykłą i normalną kobietą, żebym się lubowała w takiej grze... Mnie nigdy matka, ani ciotki lub opiekunki nie uczyły sekretów na postępowanie z mężczyznami i nie ostrzegały mnie przed ich fałszem, albo podłością. Ja to sama za prędko zobaczyłam i oglądam to codziennie za kulisami. Pan sądzi, że można każdej kobiecie, która jest w teatrze, śmiało mówić o swojej miłości, ot, tak sobie... a może się uda!... Aktorki są takie zabawne i takie głupie, nieprawdaż?... — mówiła z zaciętością nieubłaganą.