Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/249

Ta strona została przepisana.

mu to, czego potrzebuje; musi być wprzód jego niewolnikiem, aby potem zostać panem — mówił Kotlicki powoli i z namaszczeniem.
— Ja-bo powiadam: nie! Nie chcę ulegać motłochowi i nie chcę mu panować; wolę iść sam...
— Pyszne stanowisko! można kpić z niego ze wszystkich do syta.
— Żeby podcinać batem i jednym mówić: głupi! drugim: podli!
— Panno Janino, proszę o herbatę! — zawołał zaperzony już Głogowski; poruszył się gwałtownie, rzucił kapeluszem o drzewo i gorączkowo wichrzył rzadką czuprynę.
— Jesteś pan zawsze siarczystym radykałem swojego chowu — rzekł z dobroduszną ironią Kotlicki.
— A pan jesteś, niech zdechnę, rybą, foką, wielorybem...
— Licz do dwudziestu!
— Piękne argumenty!... masz pan tutaj lepszy... — zawołał Wawrzecki, podając mu swoją laskę.
Głogowski powstrzymał się, popatrzył przez chwilę i zaczął pić herbatę.
Majkowska słuchała w milczeniu, a Mimi, rozciągnięta na palcie Wawrzeckiego, spała w najlepsze.
Janka podawała wszystkim herbatę i nie traciła ani słowa z rozmowy. Zapomniała już o Grzesikiewiczu, o ojcu, o rozmowie z Kotlickim; pochłaniały ją podnoszone kwestye, a marzenia Topolskiego olśniły swoją fantastycznością. Absorbowały ją zupełnie takie ogólniejsze rozmowy o sztuce i artystycznych kwestyach.