pani masz w sobie coś, coś... jaby kawałek duszy jakiejś, rzadko spotykanej.
— W teatrze bywam codziennie na próbach i prawie codziennie na przedstawieniach...
— Niech zdechnę, ale to na nic!... Gdybym przez tydzień asystował pani, to powstałoby tyle plotek, gadań, przypuszczeń i t. d., licz aż do dwudziestu!
— A cóż mnie obchodzi, co tam mówią o mnie!... — zaśmiała się swobodnie,
— Ho! ho! rodem kurki czubate. Lubię to, kiedy człowiek nie robi sobie ceregieli z tym łachem, nazywającym się opinią publiczną.
— Myślę, że skoro nie mam sobie nic do wyrzucenia, to spokojnie mogę patrzeć i słuchać tego, co mówią o mnie.
— Pycha, jak Boga kocham, kapitalna pycha!
— Czemu pan swojej sztuki nie wystawia w warszawskim teatrze?
— Bo jej nie chcieli wystawić. To widzi pani, jest zakład ogromnie wyperfumowany, elegancki i tylko dla delikatnej, dla bardzo subtelnie czującej publiczności; a moja sztuka wcale nie pachnie salonem; co najwyżej, czuć ją polem, trochę lasem, nieco chałupą chłopską. Tam trzeba nie prawdy, tylko flirtu, konwenansu, blagi i t. d., licz aż do dwudziestu. Zresztą nie miałem protekcyi i oni mają już swoich, patentowanych fabrykantów sztuk.
— A ja myślałam, że to dosyć napisać rzecz dobrą, aby ją natychmiast grali.
— Boże mój!... niech zdechnę, o ile jest inaczej.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/259
Ta strona została przepisana.