Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/262

Ta strona została przepisana.

— Z czego?... przecież nie z tej głupiej, obiecywanej tylko gaży.
— O! i pani się spóźnia?! — zawołał do wchodzącej Janki.
— Gram dopiero w trzecim akcie, mam jeszcze dosyć czasu...
— Wicek! leć po Rosińską... Gdzie jest Zośka? Zaczynać prędzej!... a niech was psy gryzą!
Spojrzał przez dziurkę w kurtynie.
— W teatrze pełno, jak Boga kocham, a w garderobach nikogo... potem krzyczą, że nie płacę! Panowie, na litość boską, ubierać się i zaczynać!
— Zaraz, skończymy bank.
Kilkunastu porozbieranych aktorów, w połowie nawet pocharakteryzowanych, ciągnęło małego sztosika. Jeden tylko Stanisławski siedział w kącie garderoby przed kawałkiem lusterka i „robił twarz“.
Już trzeci raz ścierał sobie szminki ściereczką i charakteryzował się na nowo; gimnastykował usta, ściągał brwi gniewnie, marszczył czoło, rzucał najrozmaitsze spojrzenia; robił charakter i mruczał półgłosem przy każdej zmianie fizyognomii odpowiednie ustępy roli, rzucając tylko czasami w stronę grających dziesiątkę i dwa słowa:
— Czwórka! dziesiątka.
— Publika awanturę robi! Czas dzwonić i zaczynać — błagał Cabiński.
— Nie przeszkadzaj dyrektor. Niech czekają... Dycha, oczko... sypać!
— Walet! złocisz!