Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Mógłby ją Cabiński nie puszczać na scenę — mówiła Majkowska, nie zważając na milczenie Janki, ale urwała prędko, bo nadeszła Zośka, córka Rosińskiej, która miała tańczyć solo pas z szalem.
Stanęła obok Majkowskiej, już ubrana do tańca. Wyglądała w tym swoim kostyumie na lat dwanaście; figurę miała nie rozwiniętą, twarz chudą i ruchliwą, a wyraz doświadczonej kurtyzanki w szarych oczach i cyniczne skrzywienie ukarminowanych ust. Przypatrywała się grze matki i sykała przez zęby z niezadowolenia, wreszcie nachyliła się do Majkowskiej i szepnęła tak, żeby ją i Janka słyszeć mogła:
— Niech-no pani patrzy, jak ta stara gra!
— Kto? matka?...
— Podobno. Niech pani patrzy. Jak to się mizdrzy do tego faceta w cylindrze. Podskakuje, jak stara indyczka... O! jak się to ubrała! Koniecznie chce się wydać młodą, a nawet twarzy nie umie sobie zrobić porządnie. Wstydzić się muszę za nią... Myśli, że wszyscy tacy głupi i nie poznają się... oho! mnie aby na lapę nie weźmie. Przy ubieraniu, to się zamyka przede mną, żebym nie widziała, jak się sztukuje, ha! ha! ha! — śmiała się prawie nienawistnie. — Te chłopy, to takie głupie, że we wszystko wierzą, co tylko widzą... Wszystko kupuje dla siebie, a ja to się parasolki doprosić nie mogę.
— Zosiu, któż słyszał wygadywać tak na matkę!
— Phi! wielka mi rzecz: matka! Za cztery lata, jak tylko zechcę, to mogę nią parę razy zostać; ale nie głupiam, oho! bachory!... nie głupiam!...