— Proszę pani, każdy głupieje podobno z miłości.
— Być może — odpowiedziała krótko i słuchała coraz pilniej, bo przeczuwała jakąś propozycyę.
— Nie domyśla się też pani, kto to taki?
— Nie jestem ciekawą zupełnie.
— A jednak zna go pani dobrze...
— Dziękuję pani, ale nie potrzebuję żadnych informacyi.
— Niechże się pani nie gniewa... Cóż w tem może być złego?... — cedziła wolno Sowińska.
— A! pani tak mówisz?...
— Ja, a przecież życzę pani, jak córce rodzonej...
— Życzysz mi pani, jak własnej córce? — spytała wolno Janka, patrząc się jej prosto w oczy.
Sowińska spuściła powieki, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia i w milczeniu wyszła z pokoju, ale za drzwiami przystanęła i pogroziła pięścią.
— Święta! Poczekaj!... — szepnęła nienawistnie.
Dzień był mglisty i zimny, deszczyk, niby rosa, mżył ciągle, tworząc grubą warstwę błota na ulicach i trotuarach; chmury snuły się szare i przypominały jesień.
W teatrze zastała Janka tylko Piesia, Topolskiego i autora.
Głogowski podszedł do niej z uśmiechem i rzekł, podając jej rękę:
— Dzień doby! Myślałem wczoraj o pani; niech mi pani koniecznie za to podziękuje...
— Dziękuję! ale ciekawam bardzo...
— Nie myślałem źle... Nie myślałem o pani, jak
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/277
Ta strona została przepisana.