Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/300

Ta strona została przepisana.

— Phi! żebym ja wiedziała, co to jest podłość, brud i tym podobne wyrazy, i czy dają jaką porządną frajdę, to zaraz zaczęłabym używać tego rano i wieczór, w miejsce masła do bułek.
Popatrzyły sobie w oczy z uśmiechniętą pogardą i rozeszły się.
Janka zaczynała czuć głęboką niechęć do koleżanek, połączoną nawet z pewnym wstrętem. Znała już je wszystkie doskonale, tak, że wydawały się jej gromadą papug, tak były bezmyślne, złe i głupie. Irytowały ją swoją wieczną paplaniną o strojach i mężczyznach. Przejmowały ją wprost gniewem ich twarze uśmiechnięte i myśli swobodne. Ona, co śmiała się bardzo rzadko i to tylko ustami, a prawie nigdy sercem, nie mogła znieść wesołości, powstającej z byle czego
Poszła na lekcyę do Cabińskiej, ale nie mogła zapomnieć tego pogardliwego zżymnięcia ramion Sowińskiej i słów dzisiejszych Majkowskiej.
— „Choćbyś była czystą jak śnieg, nie ujdziesz potwarzy. Idź do klasztoru!“ — powtórzyła kilka razy, ale uderzyło ją nie pierwsze zdanie, tylko drugie.
— Nie, nie!... — mówiła, odpychając od siebie jakieś widma ze wstrętem.
Skończyła lekcyę i długo potem grała nocturny Chopinowskie, znajdując w ich melancholii jakąś ulgę na własne smutki.
— Panno Janino!... Mąż tu zostawił rolę dla pani!... — zawołała dyrektorowa z drugiego pokoju.
Janka zamknęła fortepian i zaczęła przeglądać tę rolę. Rola ta składała się z kilkudziesięciu wyrazów ze