się z nią codziennie, pokrywane często wesołością jaskrawą na próbach i przedstawieniach.
Ta sztuczna wesołość, pozowanie, błazeństwa, to były tylko pozory, albo raczej, to była druga twarz tych ludzi, może nawet prawdziwsza; ale zobaczyła po tem smutne, z dnia na dzień pędzone życie wśród zgryzot i walki nieustannej. Poczuła, że sama zaczyna zstępować aż do tych nizin, na których toczyła się ustawiczna walka wszystkich przeciw wszystkim i przeciw każdemu, ktoby chciał przyjść, zabrać rolę i uszczuplić akonto.
Była dotychczas widzem zaledwie, teraz sama musiała wziąć udział w walce.
Odczuwała bezwiednie, jak ten grunt teatralny jest ruchomym, jak trzeba się silnie trzymać, aby nie upaść innym pod nogi i iść po nim naprzód. Ile to trzeba zużyć sił, woli, ile przenieść, jak nie zważać na nic i nikogo, aby módz dojść...
— Dojść, dojdę!... — odpowiadała z mocą tym ponurym obrazom, przesuwającym się konturami tylko w jej mózgu; bo przychodziły jej na pamięć wróżby mecenasa.
Te, już teraz codzienne, wystawania pod kasą po przedstawieniu i ta prawie żebranina o pieniądze, rzuciła jakiś cień na jej duszę i przesączyła ją goryczą.
Tem usilniej pragnęła dostać jaką większą rolę, żeby się wydostać z tego wstrętnego chóru, nie mogła się o nią doprosić i to ją bolało niewymownie i upokarzało głęboko.
Kotlicki krążył koło niej ustawicznie; nie ponawiał oświadczyn, ale czekał.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/303
Ta strona została przepisana.