Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/327

Ta strona została skorygowana.

płaczów, łkań, chichoty jakieś wstrząsające rozpustne śmiechy, krzyki pijackie... Przystawała w cieniu bram i trwożnie rozglądała się dokoła i przypominała sobie powoli wszystko: przedstawienie, kolacyę, potem, że piła... śpiewy... i znowu ją ktoś zmuszał do picia, a wśród tych okruchów wspomnień, wyjrzała długa, końska twarz Kotlickiego, jazda dorożką i jego pocałunki!...
— Podły! podły! — szeptała, oprzytomniawszy zupełnie i aż zacisnęła pięści, taka ją zalała fala gwałtownego gniewu i nienawiści...
Dławiły ją łzy bezsilności i takiego upokorzenia, że z płaczem spazmatycznym wracała do domu.
Dzień się już robił.
Otworzyła jej Sowińska.
— Trzeba już było wrócić w dzień, a nie budzić ludzi po nocy! — szepnęła stara zirytowana.
Janka nie odezwała się, pochylając głowę, jak pod uderzeniem.
— Podli! podli!... — miała tylko ten jeden krzyk w sercu, przejętem buntem i nienawiścią.
Nie czuła teraz wstydu, ani upokorzenia, tylko bezbrzeżną złość; biegała po pokoju, jak szalona, rozdarła sobie stanik bezwiednie i nie mogąc w żaden sposób pozbyć się irytacyi, upadła na łóżko w ubraniu.
Spała, męcząc się okropnie; zrywała się co chwila z krzykiem, chciała gdzieś biedz, uciekać, to znowu podnosiła rękę do góry, jakby z kieliszkiem i wołała przez sen: „Wiwat!“ Zaczynała śpiewać, albo przez zgorączkowane usta wolała od czasu do czasu: „Podli! podli!