Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/332

Ta strona została przepisana.

prośbie o pieniądze, przypominał jej się dom i te czasy, w których nie potrzebowała o niczem myśleć, bo wszystko miała. Upokarzała ją bardzo ta prawie żebranina codzienna o marne kilkadziesiąt kopiejek, ale nie było rady, chyba taka, jaką czytała ciągle w siwych oczach Sowińskiej, i widziała w życiu koleżanek, które po każdem takiem uświadomieniu, traktowała pogardliwiej. Odpłacano się jej w dwójnasób. Wygadywano niestworzone rzeczy na temat jej nocnych wycieczek i dziwacznych przyzwyczajeń, bo od jakiegoś czasu prawie codziennie musiała chodzić po ulicach przez kilka godzin z rzędu, ażeby uspokoić się, ażeby choć w części zadość uczynić wprost szalonej chęci ruchu nieustannego, potrzebie przerzucania się z miejsca na miejsce, i codziennie prawie musiała iść wieczorem na plac Teatralny.
Jeżeli jej było bardzo pilno, to przechodziła tylko przez plac, spoglądała na teatr Wielki i szła do domu, a jeśli miała czas, to siadała na skwerze, albo na ławce przy budce tramwajowej i patrzyła stamtąd na szeregi kolumn, na wyniosłe i czyste profile frontu, i tonęła w rozmarzeniu... Nie myślała, dlaczego to robi; czuła tylko, że ją nieprzeparcie ciągną te mury... Miała chwile prawdziwej i głębokiej przyjemności, kiedy przechodziła pod kolumnadą, albo gdy w ciszy jasnej nocy przypatrywała się szaremu, długiemu korpusowi.
Mówił do niej ten kamienny olbrzym, słuchała szeptów, co płynęły stamtąd, ech i dźwięków; rozcieńczone w mroku i widzialne tylko dla jej duszy odbicia scen, niedawno tam odgrywanych, przesuwały się przed jej wyobraźnią. Kochała ten gmach... więcej, ona go