Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/341

Ta strona została przepisana.

Rzucił kapelusz na kufer, usiadł na łóżku i zaczął zwijać papierosa.
Janka patrzyła na niego spokojnie i myślała, że teraz jest jej już wszystko jedno, że jednak dawniej więcej ją obchodził ten przyjaciel.
— Nie płaczesz pani, co?... Ha, trudno!... psy już chyba zapłaczą po mnie, niech zdechnę! Ale nie wie pani, co się dzieje z Kotlickim?... Nie bywa w teatrze i nie mogę go nigdzie spotkać... Musiał zapewne wyjechać...
— Nie widziałam go od tej kolacyi... — odpowiedziała wolno.
— Coś w tem jest!... awantura, miłostka, ul... licz do dwudziestu! Ale co ja się będę zajmował taką zieloną małpą, hę? nie prawda?...
— Istotnie, prawda! — szepnęła, odwracając się do okna.
— O! a to co?... — zawołał, zaglądając jej bystro w oczy. — Jak się pani zmieniła!... Oczy wpadnięte, cera żółta, spojrzenie szkliste, rysy zaostrzone... Co to znaczy?... — rzekł ciszej.
Naraz uderzył się w czoło i zaczął biegać po pokoju, jak waryat.
— To ze mnie idyota, to hotentot, to potworny człowiek!... Ja sobie spaceruję po Warszawie, a tu artystyczna bieda rozkwaterowała się na dobre!... Panno Janino! — zawołał, biorąc jej rękę i patrząc energicznie w oczy — panno Janino! chcę wiedzieć wszystko, jak na spowiedzi... Niech zdechnę!... ale pani musisz mi powiedzieć!...
Janka milczała; ale widząc jego twarz poczciwą