tyle szczerej i głębokiej życzliwości i serca, że Janka, choć wcale nie przekonana, ale tylko dlatego, żeby go nie zrazić odmową, przyjęła, ścisnąwszy mu dłoń na podziękowanie.
— No, tak, to lubię!... A teraz... do widzenia!
— Do widzenia! Dziękuję panu i jestem mu tak wdzięczną i tak obowiązaną...
— Żebyś pani wiedziała, ile mnie ludzie zrobili dobrego!... Ja tylko w setnej części chciałbym to zrobić drugim... Powiem jeszcze, że my się pewno spotkamy z sobą na wiosnę.
— Gdzie?...
— Ba! nie wiem!... ale że w teatrze, to pewne, bo już postanowiłem wstąpić do teatru na wiosnę, choćby na pół roku, aby lepiej poznać scenę.
— Ależ toby było dobre!
— Na czysto teraz z nami, jak mawiał mój ojciec, kiedy mi wymasażował skórę, że świeciła jak świeżo garbowana. Zostawiam pani mój adres i nie mówię nic, tylko przypominam, że pani mi wszystko mówić będzie listownie... wszystko!... No, słowo?...
— Słowo! — odpowiedziała poważnie.
— Ja pani słowu wierzę, jak męskiemu, choć wogóle u bab słowo jest tylko wyrazem, którym się operuje, ale którego się nigdy nie wypełnia. Do widzenia!
Ścisnął ją silnie za obie ręce, podniósł je nieco w górę, jakby miał ochotę ucałować, ale opuścił prędko, spojrzał jej w oczy, zaśmiał się trochę sztucznie — i wybiegł.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/344
Ta strona została przepisana.