Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/360

Ta strona została przepisana.

— Jakiż? — spytała ciekawie.
Topolski przysunął się do niej bliżej, wziął ją po przyjacielsku za ręce i dopiero odpowiedział:
— Panno Janino! Tu od tego zależy nie tylko nasz teatr, ale i przyszłość artystyczna pani... więc powiem po prostu, że jest ktoś, co da choćby dwa tysiące rubli, ale chce je dać osobiście pani, bo inaczej, powiedział, że nie da...
— Któż to taki?... — zapytała niespokojnie.
— Kotlicki!
Opuściła głowę i milczenie zaległo pokój. Topolski patrzał na nią niespokojnie, a Majkowska miała w twarzy nieokreślenie drwiący uśmiech.
Janka oniemal nie krzyknęła z bólu, tak ją uderzyło to nazwisko i propozycya, i po chwili, wstając z krzesła, powiedziała stanowczym głosem:
— Nie, panie!... ja nie pójdę do Kotlickiego... a to, co mi pan powiedział, jest po prostu niegodziwem!... Tylko w teatrze ludzie mogą tak zatracić poczucie moralne, ażeby namawiać do podłości, żeby umyślnie spychać w dół hańby drugich, byle samym skorzystać na tem... Przerachowałeś się pan!... tak nizko jeszcze nie upadłam... Boli mnie tylko, że pan mogłeś choćby przez chwilę myśleć, że ja się zgodzę, że pójdę do Kotlickiego, do Kotlickiego, który mi jest wstrętniejszym od najpodlejszego płazu!?... — wołała, unosząc się.
— Panno Janino! mówmy rozsądnie, bez uniesień.
— Pan śmie mi mówić: mówmy bez uniesień?!...
— Muszę, bo pani jesteś po prostu tylko niedoświadczona; zdaje ci się, że to, o co proszę, jest czemś