Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/362

Ta strona została przepisana.

bezpieczy byt dziesiątkom ludzi poświęceniem swojem; że ten teatr będzie związany z jej imieniem. Chciał koniecznie przełamać ten upór, którego nie mógł pojąć, ale Janka pozostała niewzruszona.
— Żeby życie zależało od tego, nie poszłabym... wolałabym raczej umrzeć!...
— To... żegnam! — rzekł ze złością Topolski.
Janka patrzyła na niego i chciała się jeszcze tłómaczyć, ale Majkowska rzuciła jej płaszczyk na ramiona, wsadziła brutalnie kapelusz na głowę i obsypawszy gradem obelg, otworzyła przed nią drzwi na rozcież.
Janka, jak automat, pozwoliła z sobą robić wszystko i jak automat schodziła ze schodów i szła ulicą do domu.
Żal jej było tego towarzystwa, tych widoków, jakie traciła, zrywając z Topolskim, ale jednocześnie straszny wstyd ją ogarniał, że ją mają za taką ostatnią, jeśli śmią jej propozycye takie robić i liczyć, że ona je mogłaby spełnić...
Nie mogła się uspokoić.
W nocy śnił się jej to Kotlicki, to Władek, to teatr... Słyszała, że jej wszyscy złorzeczą i wymyślają, że ją goni jakaś banda ludzi, okrytych łachmanami i z przekleństwami, z nienawiścią w oczach, chcą ją schwycić i bić... W tych twarzach, zaledwie zarysowanych, poznała Melę, Topolskiego, Mimi, Wawrzeckiego...
To znowu śniła, iż idzie ulicą i wszyscy patrzą się na nią tak jakoś dziwnie, tak strasznie, że chciałaby się zapaść pod ziemię, byle tylko nie widzieć tych spojrzeń, ale poruszyć się nie ma sił i ten tłum wolno obok