Janka leżała chora.
Zdawało się jej, że leży na dnie studni i z tych głębin, w które ją zepchnęli, widzi tylko blady błękit nieba, czasem noc zupełną, czasem migotanie gwiazd, to jakieś skrzydła przelatujące kładły cień na jej oczy, że przestawała wiedzieć o wszystkiem; czuła tylko, że to falowanie życia i jego odgłosy, jego zamęty, krzyki, łzy i rozpacze, sączyły się po gładkich cembrowinach i zlewały w jej duszy jak w zbiorniku i przenikały ją całą bólem nieświadomym, który jednak czuła w każdem tętnie swojego jestestwa.
Zdawało się jej, że jest coraz dalej nie tylko od życia, ale i od marzeń, bo ilekroć razy chciała coś myśleć, kombinować, tworzyć myśli jakiś obraz lub pojęcie, wymykało jej się wszystko z mózgu, jakby przez jakieś olbrzymie szczeliny i czuła tylko pustkę i ból samotności.
Dnie wlokły się tak wolno, jakby były nanizane na łańcuchy wieków, jak wloką się tym, co stracili wszystko, nawet nadzieję.
Zawiadomiła dyrekcyę, że jest chora, ale nikt jej nie odwiedził, Cabińska tylko przez Wicka kazała powiedzieć, że Jadzia tęskni za lekcyami, i nic więcej.
Tam grają, uczą się, tworzą coś, żyją! Ona leżała, pogrążona w apatyi zupełnej, niby dusza zmiażdżona,