Wstyd i żal zaczął ją przejmować, że mogła upaść tak nizko, i dla kogo jeszcze!...
Wydał się jej teraz tak marnym i pospolitym...
Nie mogła sobie tego darować.
Męczyło ją to okropnie, że nie mogła już nic odmienić.
— Co za fatalność postawiła go na mojej drodze... — zapytywała dalej.
Wobec siebie czuła się głęboko upokorzoną.
— Nie kochałam go... — myślała — i dreszcz niesmaku i obrzydzenia zatrząsł nią.
Zaczynał być dla niej nienawistnym.
I teatr stracił wiele w tych godzinach rozmyślań.
Patrzyła się na niego przez te ciągłe kłótnie i intrygi zakulisowe, przez marność tych jego kapłanów i przez własne zawody.
— Nie takim go widziałam dawniej! — ubolewała.
Zmniejszało się w niej wszystko i szarzało coraz bardziej; zaczynała wszędzie odkrywać łachmany, blagę i kłamstwo... Ludzie przysłaniali jej sobą wszystko.
Nie pragnęła już królowania na scenie.
— Cóż to jest?... — szeptała. — Cóż to jest?...
I widziała pstrą, różnorodną publiczność, której było obojętnem, czy sztuka ma jakąś wartość, lub nie. Przychodziła tylko bawić się i śmiać, chciała błazeństw i cyrku.
— Cóż to jest?... Komedyanctwo dla zarobku i dla bawienia tłumu...
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/379
Ta strona została przepisana.