Scena wydawała jej się prawdziwą areną dla popisu klownów i małp tresowanych.
— O! o!... — jęczała dotknięta tem boleśnie. — Chciałam być bawicielką motłochu... a gdzież sztuka? — pytała się wpatrując w jakąś przestrzeń nieskończoną. — Cóż jest czystą sztuką? ideałem?... tem, dla czego setki ludzi poświęca życie?... Co to jest i gdzie to jest? — pytała się znowu niespokojnie, ale zaczynała widzieć, że wszystko jest raczej zabawą, niż celem.
Literatura, poezya, muzyka, malarstwo, wszystkie sztuki piękne, przesunęły się przed jej myślami i nie mogła oddzielić ich strony pożytkowej od czysto artystycznej.
Widziała, że wszyscy grają, śpiewają, tworzą tylko dlatego, żeby się ten ogromny, brutalny tłum bawił... Dla niego poświęcają życie, krew i marzenia; dla niego walczą i cierpią dla niego, dla niego żyją i umierają...
Ujrzała ten olbrzymi tłum Grzesikiewiczów, Kotlickich, mecenasów, jako srogiego w swojej głupocie i nizkich popędach pana, który z uśmiechem pół-drwiącym i pół-łaskawym spogląda na całą rzeszę ludzką, która przed nim maluje, gra, czyta, tworzy, i żebrze rozdenerwowanem spojrzeniem łaski i uznania...
I widziała jedną wielką, silną falę ciżby ludzkiej, rozlewającą się szeroko po nizinach, kołysaną wolno i nie ciążącą nigdzie a z drugiej strony tych wszystkich, jak przerzynali ciżbę we wszystkich kierunkach, mówili coś głośno, śpiewali z uniesieniem, wskazywali na przestrzeń, zwracali uwagę na gwiazdy, chcieli zaprowadzić jakiś ład w kłębiącym się bezładnie tłumie, torowali
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/380
Ta strona została przepisana.