Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/381

Ta strona została przepisana.

drogi, prosili głębokimi głosami, zaklinali, ale tłum albo się śmiał, albo potakiwał głucho i stał w miejscu, falując i wypychając poza siebie tych ludzi, albo ich depcząc.
— Co to? Dlaczego? — rzucała zapytania strwożona głęboko. — Nie potrzebują nas, to ich zostawić samych i zostać na uboczu i być tylko dla siebie i ze sobą — myślała. Ale znowu się to wszystko mieszało w jej głowie, że nie mogła pojąć, jakby to żyć można poza wszystkimi, że niewartoby żyć. Myśli podobne rozsadzały jej czaszkę zamętem.
Sowińska, która ją doglądała z macierzyńską troskliwością, przerwała jej te majaczenia.
— Niech pani jedzie do domu — powiedziała jej szczerze.
— Nigdy.
— Po cóż ma się pani tak marnować. Odpocznie pani trochę, nabierze sił i znowu z powrotem wróci pani do teatru.
— Nie — odpowiedziała cicho.
— Ale, była tu u mnie wczoraj Niedzielska stara.
— Zna się pani z nią?
— Wcale, tylko miała mały interesik. O, to hycel baba! — dodała.
— Trochę tylko może za bardzo skąpa, ale to dosyć zresztą poczciwa kobieta.
— Poczciwa, doświadczysz pani jeszcze jej poczciwości.
— Dlaczego? — zapytała Janka, ale bez ciekawości; co ją to mogło obchodzić teraz.