Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/384

Ta strona została przepisana.

się i ciągle szamotać ze wszystkiemi baryerami zwyczaju i zależności.
Przeszła plac Broni i za cytadelą szła wilgotnemi ławicami piasku ku Bielanom.
Cisza ją ogarnęła zupełna.
Słońce świeciło jasno i ciepło, ale od wody zawiewał jędrny, pokrzepiający chłód.
Patrzyła na rzekę toczącą się z cichym pluskiem, popręgowaną białemi grupkami piany, na niejasne sylwetki łodzi, przesuwających się środkiem. Piła wolno i pełną piersią ten spokój, jaki ją otoczył; czuła jakby wskrzeszenie w sobie sił starganych.
Położyła się na żółtawym piasku wybrzeża i zapatrzona w połyskliwą kresę wody, zapomniała o wszystkiem. Zdawało się jej tylko jakby płynęła z prądem, że mija brzegi, domy, lasy i wciąż płynie w jakąś dal nieskończoną a niebieskawą, niby w bezmiar wiszący nad nią; że nic już nie wie, tylko czuje niewypowiedzianą rozkosz kołysania się z falą i że to jest niezmiernem szczęściem oddać się na łaskę żywiołu i bez chęci jakiejbądź, bez myśli, dać się porwać i unieść i usypiać coraz głębiej przy tym szmerze łagodnym fali, przejmującym słodyczą; nie żyć, nie pamiętać, tylko czuć niejasno barwy, wonie, dźwięki, drganie świetlane gwiazd, życie tych drzew, szepty nieskończoności, całą tę pulsacyę matki-ziemi i niezmierności.
Ocknęła się z tego pół snu, bo obok niej przeszedł jakiś stary człowiek z wędką w ręku.
Popatrzył na nią przechodząc i usiadł prawie obok