Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/387

Ta strona została przepisana.

rzędziem, które pójdzie na śmierć wtedy, jak przestanie być potrzebnem, albo zrobi się nieużytecznem.
— Kto pan jesteś? — zapytała prawie bezwiednie, poruszona jego słowami.
— Stary człowiek, jak pani widzi, który łapie ryby i lubi gawędzić. O tak, jestem bardzo stary. Przychodzę tutaj codziennie latem, jeśli jest pogoda, na kilka godzin i łapię rybki, jeśli się pozwolą łapać. Na cóż to pani? Nazwisko nic panią nie objaśni. Jestem tylko jednostką w ogólnej cyfrze, która ma swój numer wejścia na świat, i będzie go mieć przy zejściu. Jestem komóreczką czucia, dawno już zapisaną i zaklasyfikowaną przez bliźnich w rubryce „niedołęgi“ — mówił, uśmiechając się żartobliwie.
— Nie chciałam tem zapytaniem obrazić pana.
— Nigdy się o nic nie gniewam. Gniewa się tylko, lub raduje głupstwo — odpowiedział. — Człowiek powinien patrzeć, obserwować i na swoją drogę — dorzucił, ściągając kiełbia z haczyka.
Mroziła ją trochę ta powaga i stanowczy, niedopuszczający dyskusyi ton mowy.
— Pani z warszawskiego teatru? — zapytał, zarzucając znowu wędkę.
— Nie; jestem w towarzystwie Cabińskiego, zna pan pewnie.
— Nie znam, nie słyszałem.
— Jakto, nie słyszał pan nic o Cabińskim i o Tivoli, nie czytał pan? — pytała ogromnie zdziwiona, że może być ktoś w Warszawie, co nie zna i nie interesuje się teatrem.