Długo patrzyła za nim, aż jej zniknął gdzieś koło kościoła Panny Maryi.
Przetarła oczy, bo się jej wydało, że uległa jakiejś halucynacyi.
— Nie — szepnęła, bo jeszcze czuła na swojej twarzy to czyste spojrzenie starości pogodnej, słyszała głos jego:
— Bądź dobrą! Módl się! Przebaczaj! — powtarzała idąc ulicami.
— Przebaczaj! — i widziała ojca, później teatr, Cabińskiego, Majkowską, Kotlickiego, M-me Annę, Sowińską i przypomniała sobie te dni, w które była głodną i sponiewieraną w swojej godności ludzkiej, swoje cierpienia.
— Bądź dobrą! — i znowu widziała Mirowską, która najboleśniejsze krzywdy zbywała uśmiechem, która nikomu nigdy nic złego nie zrobiła, a była pośmiewiskiem całego towarzystwa. Wolską, co kosztem własnego życia wydzierała dziecko śmierci, którą oszukano i pchnięto w nędzę; Nianię, poświęcającą się dla cudzych dzieci; inspicyenta; chłopów na wsi, traktowanych niby zwierzęta; robotników wyzyskiwanych; szalbierstwa, oszustwa, zbrodnie, o których ciągle słyszała i które się działy zawsze i ciągle. Czuła, że się w niej coś trzęsie, łamie, krzyczy; że nabrzmiewa bólem jakimś powszechnym, że wszystkie niesprawiedliwości, wszystkie krzywdy, wszystkie łzy, cierpienia, stają przed nią, a jakiś głos poważny mówi z góry.
— Bądź dobrą... przebaczaj... módl się... a śmiech szyderczy zrywa się dokoła jakby w odpowiedzi.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/393
Ta strona została przepisana.