Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/394

Ta strona została przepisana.

Przyszła do mieszkania i długo nie mogła się uspokoić. Chwytała się za głowę, tak się jej tam plątało wszystko, zaziębiało i tłoczyło ze zgiełkiem, a ona nie wiedziała gdzie prawda i nie wiedziała, gdzie fałsz. Bo ujrzała w jakiemś olśnieniu jasnowidztwa, że źli i dobrzy zarówno cierpią, że wszyscy się szamocą, wszyscy krzyczą o zbawienie jakieś i płaczą na życie.
— Oszaleję! oszaleję! — szeptała.
Rano przybiegł Władek. Był taki dzisiaj dobry, tak ją całował po rękach, że zwróciła na to uwagę. Narzekał na Cabińskiego, żalił się długo na matkę.
Patrzyła się zimno na niego i zaraz prawie zrozumiała, że chciał od niej pożyczyć pieniędzy.
— Kup mi pudru, bo muszę już dzisiaj iść do teatru.
Podniósł się z ochotą.
— Zamknij te drzwi, bo się będę ubierać.
Zamknął drzwi do jej pokoju na zatrzask, od którego miał swój klucz i poszedł.
Na ulicy, prawie przed bramą, zobaczył mecenasa. Błysnęła mu myśl jakaś, bo się uśmiechnął i przystąpił serdecznie do starego.
— Dzień dobry szanownemu mecenasowi.
— Dzień dobry, jakże zdrowie, hę?
— Dziękuję, ja bo zdrów jestem zupełnie, tylko panna Orłowska. Właśnie prosiła mnie dyrektorowa, aby w jej imieniu dowiedzieć się o chorą...
— Co? panna Janina chora! Mówili mi za kulisami, ale nie wierzyłem, myślałem...
— Chora, właśnie biegnę po lekarstwo.