Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/407

Ta strona została przepisana.

się nerwowo, a żółta, wychudła twarz drgała ustawicznie. Uniosła się nieco i chrapliwie, jakby ostatkami sił, krzyknęła:
— Ulicznico, złodziejko, ty... i upadła w tył z głuchym jękiem wyczerpania.
Janka, jakby uderzona prądem elektrycznym, zerwała się, ale ręka starej zacisnęła się tak silnie koło jej dłoni, że upadła z powrotem na krzesło nie mogąc wyrwać ręki. Spojrzała rozpaczliwie na wszystkich, ale twarze ich były groźne. Przymrużyła na chwilę oczy, aby nie widzieć tych żółtych, pomarszczonych twarzy kobiet, co stały na wprost niej, jak widma świecąc swojemi szkieletowatemi twarzami w półcieniu, w jakiem tonął pokój.
— To ta! Taka młoda i już...
— Podła gadzina.
— Jabym zabiła, jak psa, żeby tak z moim Antkiem zrobiła.
— Na policyę oddałabym, do prochowni.
— Pod pręgierz za moich czasów stawiali takie... na ukaranie, pamiętam dobrze.
— Cicho, cicho! — mitygował kobiety jakiś staruszek.
— I dla niej to poleciał do komedyantów, dla niej tyle tracił, dla takiego ostatniego tłomoka wybił matkę, ażebyś zmarniała, podła!...
Syczały za nią i przed nią głosy nienawiścią i pogardą i złość sączyła się z ich słów i spojrzeń i zalewała jej serce oceanem bólu i wstydu.
Chciała zawołać: litości! ludzie, jam niewinna, ale pochylała coraz niżej głowę i coraz słabiej wiedziała,