Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/421

Ta strona została przepisana.

pełno najrozmaitszych utensyliów scenicznych, razem z materacami i siennikami leżało na podłodze, cały kram obozowego życia uderzył ją na wstępie.
W pokoju Cabińskiej nie zastała już ani wieńców, ani mebli, ani pawilonu z łóżkiem; nagie ściany świeciły tynkiem poodbijanym w pośpiesznem zdejmowaniu obrazów i wyrywaniu haków. Długi kosz stał na środku i niania, spocona w wysiłku, pakowała w niego garderobę Pepy. Cabińska, z papierosem w ustach, dyrygowała pakowaniem i krzyczała ciągle na dzieci, tarzające się z uciechą po materacach i słomie rozrzuconej przy pakach.
Przywitała Jankę z przesadną serdecznością.
— Taki tu kurz, że nie do zniesienia. Niech tylko niania ostrożnie pakuje, żeby nie pognieść bardzo sukien. Chodźmy na ulicę — powiedziała, ubierając się w okrycie i kapelusz.
Pociągnęła Jankę do tej swojej cukierni i tam przy czekoladzie zaczęła Jankę przepraszać za męża.
— Niech mi pani wierzy, że dyrektor był tak wtedy rozdrażniony, że nie wiedział wprost co mówi. Nic dziwnego, stara się, zastawia własne rzeczy, byle towarzystwu na niczem nie zbywało, a tu mu taki Topolski robi kawały i rozbija towarzystwo. To święty straciłby cierpliwość i zresztą sam Topolski powiedział mu, że pani jedzie z nimi.
Janka nic nie odpowiedziała, bo było jej to zupełnie obojętnem, ale kiedy Cabinska powiedziała jej, że już po południu wyjeżdżają do Płocka i niech natych-